Quantcast
Channel: Z uśmiechem przez Japonię
Viewing all 165 articles
Browse latest View live

Kurhan Goshikizuka Kofun 五色塚古墳

$
0
0
Post, który również musiał być wcześniej usunięty:
Japońska kultura dawna ciągle stanowi mało zbadany obszar. Zresztą archeologia ma to do siebie, że ciągle coś się zmienia, pod wpływem nowych odkryć. Historia Japonii fascynuje wielu, od całej rzeszy specjalistów, po zwykłych, szarych obywateli. W oparciu o literaturę źródłową, jaką posiadam, postaram się opowiedzieć trochę o dawnych, specyficznych grobowcach zwanych kofun (古墳).
Około 300 roku n.e. Japonia wkroczyła w nową erę, zwaną erą kurhanów, po japońsku 古墳時代, czyli kofun jidai. Jak w przypadku większości tego typu budowli ich dokładne pochodzenie nie jest znane. Istnieją przypuszczenia, że technika budowania takich właśnie kopców grzebalnych przyszła z Korei lub Chin. Powstawały na terenie całej Japonii, a ich wygląd, kształt i sposób wykonania jest podobny. 
Może to oznaczać, że Japonia - zwana państwem Yamatai - była w tym okresie krajem jednolitym, zrzeszonym pod wodzą jednego władcy. Oczywiście te wspaniałe grobowce stawiano jedynie przedstawicielom klasy najwyższej, kaście rządzącej, ponieważ wymagały ogromnego nakładu pracy.
Zdjęcie po lewej stronie przedstawia kształty w jakich formowano kurhany - od form nieregularnych po bardzo symetryczne, niemalże od linijki.  Schematyczny model tego, co znajduje się w poszczególnych warstwach można zobaczyć w poście o Muzeum Archeologicznym Prefektury Hyōgō.
Większe grobowce kształtem przypominają dziurki od klucza. Jednym z najsłynniejszych kurhanów tego typu jest kurhan daisenryō kofun大仙陵古墳, który znajduje się pod Osaką, w mieście Sakai - pierwsze zdjęcie u góry. Jego długość wynosi 486 m, 305 m szerokości, natomiast wysokość zaledwie 35 m. Grobowiec przypisywany jest legendarnemu cesarzowi Japonii – Nintoku仁徳天皇 – 16. cesarzowi Japonii, którego pochodzenie, daty narodzin i śmierci owiane są tajemnicą.
Wśród przedmiotów znalezionych obok ludzkich szczątków w grobowcach były lustra, miecze, zbroje, ozdobne uprzęże końskie oraz osobiste ozdoby w postaci kolczyków, bransoletek, koron i butów. Zdarzały się przypadki grzebania żywcem koni razem z ciałami ich zmarłych panów. Najbardziej charakterystyczne są znaleziska archeologiczne odkryte w grobowcach to haniwa (埴輪), czyli statuetki z terakoty, ustawiane zwykle wokół powierzchni kurhanu. Wkopywano je zazwyczaj u podstawy kurhanu, rozmieszczając w różnych odległościach od siebie wokół usypiska. 
Haniwa dzielą się na te przedstawiające zwierzęta i te przedstawiające ludzi. Jeśli chodzi o zwierzęta to do najczęściej spotykanych zaliczają się konie, psy, koguty, jelenie, niedźwiedzie, małpy, króliki i gołębie.
Haniwa ludzkie przedstawiają uczestników konduktu pogrzebowego - muzyków grających na koto (rodzaj cytry) czy bębnie, tancerzy, tancerki, ofiarników, szamanki, strażników, recytatorów. Wg mitologii, jeden z cesarzy był tak poruszony śmiercią służby innych osób, które grzebano żywcem razem ze zmarłym członkiem rodziny cesarskiej, że zapoczątkował zwyczaj używania glinianych figurek zamiast ludzi podczas królewskich pogrzebów. Opowieść ta, choć jest często przytaczana jako wyjaśnienie pochodzenia ceramiki haniwa, ma raczej niewielki związek z rzeczywistością. Nie ma żadnych dowodów, że Japończycy praktykowali makabryczne grzebanie ludzi żywcem, choć było to powszechne w starożytnych Chinach. 
Tak naprawdę stanowi to bogatą galerię typów - przeważnie męskich. Poza kilkoma figurkami przedstawiającymi szamanki większość haniwa to wizerunki świeckich, a to znaczy, że nie mają one religijnej albo magicznej aury. Twarze są bez wyrazu, oczy i usta to schematyczne otwory w bryle głowy, a proporcje i szczegóły rąk czy nóg każą w pierwszej chwili wątpić w umiejętność obserwacji natury u ich twórców.
Jednakże niewiarygodnie wręcz szczegółowo przedstawiane ozdoby głowy, uszu, szyi, ubiorów, trzymanego w rękach sprzętu - zmuszają do korekty pierwszego wrażenia: postacie te, to istoty bezimienne, niezindywidualizowane, których funkcje są jedynie ważne, a te są bezbłędnie określone właśnie za pomocą owych zewnętrznych i tak precyzyjnie przedstawionych elementów. 
Część japońskich uczonych uważa, że haniwa cechuje właściwość nazywana przez nich heimei - szczerość i prostota - która określała narodowego ducha Japończyków, zanim zmieniły  go konfucjański racjonalizm i złożone religijne doktryny buddyzmu. Takie podejście do natury ludzkiej i estetyki w ogóle będzie miało wpływ na sztukę kolejnych okresów Japonii, dlatego nie należy lekceważyć znaczenia sztuki starożytnej.
Niestety nie odwiedziłam największego grobowca w Sakai (pierwsze zdjęcie), chociaż miałam okazję, ponieważ nie jest to tak daleko od miejsca naszego zamieszkania. Może uda mi się to nadrobić w przyszłym roku. W ramach rekompensaty pojechaliśmy zobaczyć mniejszy kurhan -goshikizuka kofun 五色塚古墳, o którym istnieje wzmianka w pismach Nihon Shoki. Długość 194 m, wysokość 18 m, średnica części głównej 125 m. Oryginalnie wybudowany na przełomie IV/V w n.e, obecnie jest to rekonstrukcja z 1965 roku - zachowane jest oryginalne miejsce i część kamieni.
Tutaj muszę powiedzieć, że pod moim wpływem mój Japończyk chyba po raz pierwszy w swoim kraju złamał  prawo. Wejście do kurhanu jest płatne, a my spóźniliśmy się, więc brama była zamknięta. Stwierdziłam, że przejdziemy przez płot i pozwiedzamy go szybko, zrobię kilka zdjęć, dotknę kamieni i szybko odjedziemy stamtąd tak, żeby śladu nie zostawić. Niestety nie było to takie proste, ponieważ wokół pobudowane były domy mieszkalne z oknami na kurhan. Ktoś mógłby się zdenerwować i zadzwonić po policję - wtedy tłumaczenie na nic by się nie zdało. Doszliśmy jednak do wniosku, że skoro przeleciałam taki szmat drogi, to mnie to nie interesuje i muszę tam wejść. W związku z tym obydwoje szybko przeskoczyliśmy płot i wbiegliśmy na górę. Na straży pozostali teściowie.
A oto i zdjęcia z klasycznego japońskiego kofun z okolic Akashi: 
Piękne kamienie zdobiące zbocza grobowca i wyrastające spomiędzy nich fioletowe kwiatki.
 I widoczek na most Akashi:
Za jakość zdjęć przepraszam, ale nie chce mi się ich jeszcze raz zmniejszać.

Blondynka + herbata = ?

$
0
0
Na naszej rodzinnej wsi w Okubō, co jakiś czas panie spotykają się, aby spędzić miło czas i nauczyć się prawdziwie tradycyjnej sztuki parzenia herbaty. Prawie wszystkie są już na emeryturze, ponieważ zwyczajnie nie miałyby na to czasu. Dzięki szerokim kontaktom udało się mnie tam wcisnąć, żeby białas się dokształcił i zobaczył, jak to naprawdę jest. 
A jest trudno. Przede wszystkim siedzieć. Tyle czasu, ze zgiętymi nogami! Choć podczas ceremonii nie powinno się śmiać, to jednak i tak byłam atrakcją samą w sobie, a na dodatek nie mogłam usiedzieć, więc wierciłam się jak owsik. W końcu dostałam poduszkę no i już nie było przebacz, trzeba było wytrzymać.


Towarzystwo było doborowe, ponieważ Sensei - czyli nauczycielka - była naprawdę sędziwa, choć wyglądała na 20 lat mniej. Od kilkudziesięciu ładnych lat profesjonalnie zajmuje się ceremonią herbacianą, a teraz uczy kolejne pokolenia. Na zdjęciu poniżej testuje herbatę jednej z uczennic.


 

Ważny przy takich okazjach jest strój. Jako że było katastrofalnie gorąco, wszystkie panie były ubrane w yukaty, czyli letnie kimonka z bawełny. Tylko jedna Sensei, na wyższym stopniu zen, zdawała się być niewzruszona żarem lejącym się z nieba i miała na sobie kimono, choć cienkie, to jednak dwuwarstwowe. 

Inny element odgrywający kluczową rolę to odpowiednio dobrana oprawa, w związku z tym przestrzeń musi być czysta, mogą znajdować się w niej tylko te sprzęty, narzędzia, naczynia etc., które będą używane do ceremonii i nic ponadto. To za pewne wpływ buddyzmu. No i nie można zapomnieć o dekoracji - kaligrafia i ikebana. Tę kompozycję kwiatową przed zajęciami układała sama pani Nauczycielka. Jak widać, prostota, minimalizm i elegancja:


Zwykle w Japonii należy się kłaniać - również i w tym wypadku. Możliwe, że nawet częściej niż do tej pory, bo przy każdym podawaniu sobie czegokolwiek, trzeba się ukłonić osobie podającej, która sama też się kłania osobie podawanej.



Następnie każda z nas po kolei przygotowywała pod dyktando Sensei herbatę. I właśnie tu jedna z pań otrzymuje obszerne wyjaśnienie o odpowiedniej temperaturze i jak to powinno się sprawdzać.



Oczywiście trzeba pamiętać o zasadzie pór roku, gdzie dobieramy dodatki do herbaty tak, aby miały one związek z obecnym sezonem. W ten sposób dobiera się nie tylko czarkę, jak na zdjęciu poniżej, ale również słodycze.



Uczucie chłodu - szklisty połysk, niebieski kolor... Ciepła, wzorzysta, wręcz otulająca herbatę - czarka zimowa (na poezję mnie wzięło). Ważne są również słodkie ryżowe cukierki manju...



... które przekazuje się w dosyć skomplikowany sposób:


Zanim się zje taki cukierek, trzeba się z tysiąc razy przed nim kłaniać.

Cukierek nie bierze się bezpośrednio do ręki, ale na specjalny papierek, który powinna mieć każda kobieta w podręcznym zestawie ceremonialnym, który wygląda jak mała jedwabna kosmetyczka, którą wkłada się za kimono. Jeśli się przyjrzycie, to zarówno u nauczycielki, jak i uczennicy po lewej zza kimona, nad pasem obi coś wystaje. To coś, to właśnie ten podręczny zestaw. Ja też miałam taki zestaw - dostałam od Sensei. Oczywiście ma kolor różowy. W środku znajdują się papierki do cukierków, wachlarz i nożyk do przecinania cukierków na kawałki, aby nie wkładać tak wielkiego kawałka do buzi na raz - to nie sushi. Oczywiście moje manju musiało się zsunąć z papierka i pacnąć na matę... Bo przecież coś się musiało wydarzyć.

Po całej nauce można się trochę zrelaksować - czyt. rozprostować "umarnięte" nogi. Napić się już mniej oficjalnej herbatki i zjeść cukierki, porozmawiać i pośmiać się. Ja się oczywiście nie mogłam doczekać, żeby sobie galaretkę z cukrem spróbować. Taką jak w dzieciństwie.


 

Na tym zdjęciu to i mnie widać. Trzymam w ręce papierek, bo właśnie szykuję się do ataku na cukierki.

Bardzo było przyjemnie. Nauczycielce podarowałam filiżankę bolesławiecką. Była zachwycona, bo NIKT takiej nie ma w okolicy. Dlatego jak nie ma ktoś pomysłu na prezent, to niech kupi Bolesławiec :D!


Cukierkowe pozdrowionka!

Japoński obiad z okazji kolejnej japońskiej rocznicy

$
0
0
Który to już rok mija z moim panem Sól? Żyjemy sobie przyjemnie w Polsce i na chwilę obecną nie sądzę, byśmy się gdzieś stąd ruszali. Czasami tylko panu Sól brakuje japońskiego jedzenia, a i marzy mu się, żeby polecieć na dzień do Dusseldorfu tylko po to, żeby w japońskiej dzielnicy zjeść ramen. Jeszcze nie dorobiłam się takiego majątku, by sobie latać na ramen.

W związku z tym chciałam odpowiedzieć na te potrzeby i wymyśliłam, że z okazji naszej rocznicy, nie pójdziemy na obiad do restauracji, jak do tej pory, ale ugotuję japoński obiad w miarę możliwości i zaopatrzenia wrocławskich sklepów. Podstawą diety pana Soli jest oczywiście ryba i owoc morza w każdej postaci, choć znam i takich, którzy ryb nie jedzą. Tak - są Japończycy, którzy nie jedzą ryb.

Gotowanie i sprzątanie zajęło mi to 3,5 godziny. Biorąc pod uwagę, że wróciłam z roboty i zakupów koło 17:00, a Sól wraca po 20:00 to miałam naprawdę mało czasu.  A nie było łatwo, bo wszystko szło jak po grudzie: wywaliłam sos pomidorowy na podłogę, opakowanie sezamu pękło i rozsypało się po stole, dip do unagi radośnie ściekał sobie po piekarniku, wszędzie coś leżało, nawet na podłodze, bo blatu mamy za mało, więc istny krajobraz po bitwie.  
Właśnie kładłam ostatnie danie na stole i usłyszałam zgrzyt klucza w zamku. 
A był szok i opadnięta szczęka do ziemi. Między innymi z powodu tego, że do tej uroczystości postanowiłam po raz pierwszy zastosować patent w naszym PRL-owskim skansenie i otworzyć stół z meblościanki, który jest całkiem spory. Trochę się bałam, że się złoży, bo tu wszystko od czasu do czasu, albo się kruszy ze starości, albo się łamie.
Co przyrządziłam?
- sushi z łososiem i tuńczykiem, awokado, sałatką dekoracyjną, sezamem,
- sałatkę z tofu, wakame i awokado,
- miso
- krewetki w czerwonym sobie z kimchi,
- pieczonego łososia,
- do tego umeshu,
- i zwykłego murzynka z orzechami, co by za azjatycko nie było.

Składniki kolekcjonowałam cały tydzień, bo to nie tak łatwo znaleźć - część w sklepie koreańskim, do którego nie dość, że daleko, to jeszcze ukryty głęboko, co by go tylko "swoi" mogli znaleźć, część w Kuchnie Świata, część w EPI, a jeszcze inną część w Lidlu :D 

Miała być jeszcze jedna ryba, konkretnie pstrąg, żeby coś swojskiego było, ale jak zobaczyłam cenę za łososia i tuńczyka, to już mi się płakać chciało, ale cóż jak się poszło do EPI, to się nie powinno marudzić. Mea culpa. Żeby to wszystko przygotować musiałam się zapożyczyć w sprzęcie, bo do tej pory nie dorobiłam się np. miksera. Podebrałam też rodzicom pałeczki, które dostali od rodziców pana Sól, bo po prostu są ładniejsze niż nasze. Teraz jak będziemy, to kupię coś sensownego do domu. Może obrus, bo ten jakiś biedny jest i jeszcze się zrulonował.


Choć liczyłam na polne kwiatki, bo tak się umawialiśmy, to dostałam orchidee, do których wzdychałam przez szybę już od dawna, ale ani odwagi, ani zasobnego portfela nie miałam ostatnio, bo kupiliśmy bilety do domu - lecimy do Japonii 26 października. A już mieliśmy zrezygnować, bo raz, że urlopy w pracy, dwa ogromne koszty. Ale jakoś się udało. Po raz pierwszy lecę Lufthansą i na dodatek z Wrocławia. W końcu! Bo ta jazda samochodem z Berlina do Wrocławia na jet lagu, to nie jest to, co tygrysy lubią najbardziej.

A tym czasem bon apetit!

Japonia w Poznaniu

$
0
0
Cieszę się bardzo, że japońska kultura jest promowana w Polsce właściwie cały czas, tak sobie z ciekawości kliknęłam na to, co się dzieje w innych miastach. A dzieje się, więc warto sobie wpisać do kalendarza wystawę w Poznaniu.

POZNAŃ do 15 sierpnia
Wystawa sztuki japońskiej, chińskiej i wschodnioazjatyckiej
Muzeum Narodowe w Poznaniu
link: Prezentacja wystawy

"Obecna prezentacja stanowi przypomnienie wystawy sztuki Dalekiego Wschodu udokumentowanej w postaci zespołu 21 fotografii z lat 1924 – 1938, pochodzących z zasobu Archiwum Muzeum Narodowego w Poznaniu. Wykonane zostały one przez pracownie fotograficzne w Poznaniu: Atelier Elite Józefa Pucińskiego, Atelier Rubens Władysława Czarneckiego oraz Pracownię Fotograficzną Muzeum Wielkopolskiego. Z omawianej wyżej wystawy prezentujemy również 5 wybranych grafik mistrzów japońskiego drzeworytnictwa z kolekcji Gabinetu Rycin oraz 12 eksponatów ze zbiorów Muzeum Sztuk Użytkowych".

Chyba się wybierzemy w weekend, bo co mamy w domu siedzieć, jak tu takie rarytasy pokazują!

67. rocznica zrzucenia bomby atomowej na Hiroszimę

$
0
0

Co roku w Japonii organizowany jest uroczysty memoriał ofiar, które zginęły w wyniku wybuchu bomby atomowej w Hiroszimie. Jest to wyjątkowy apel o pokój na świecie. Miałam okazję być na 65. rocznicy, a o mojej wizycie w Hiroszimie możecie przeczytać tutaj - kliknij link. 
Zachęcam również do obejrzenia relacji z obchodów na stronie NHK World tutaj: http://www3.nhk.or.jp/daily/english/20120806_16.html. Po prawej stronie będzie wideo.

W dzisiejszej "Gazecie Wyborczej" w dodatku "Ale historia" (nr 29) opisano dramatyczną historię pewnego człowieka, który przeżył dwa wybuchy jądrowe i jako jedyny uzyskał status podwójnej ofiary. Nazywał się Yamaguchi Tsunomu i pracował jako inżynier dla koncernu Mitsubishi. Właśnie załatwiał interesy w Hiroszimie, gdy zrzucona została pierwsza w historii bomba jądrowa. Nie czekając na dalszy rozwój wypadków, natychmiast wsiadł w pociąg do Nagasaki - do domu. Na miejscu nikt nie uwierzył mu, że jedna bomba była w stanie zmieść miasto z powierzchni ziemi. Chwilę później wybuch nastąpił w Nagasaki. Pisał tak: "Jakaś siła zdmuchnęła mnie z miejsca. Zdmuchiwała też wszystko na swojej drodze".
Yamaguchi wiele chorował i boleśnie odczuwał skutki napromieniowania. Do końca swoich dni czuł ciążącą na sobie misję głoszenia światu, jak niebezpieczna może być broń nuklearna. Dobrze, że los go oszczędził i nie było mu dane przeżyć katastrofy w Fukushimie.

Po drugiej stronie barykady stoi pilot słynnego B-29 - Paul Tibbets, który również do końca swoich dni podtrzymywał, że dokonałby ponownego zrzutu bomby jądrowej, gdyby zaszła taka potrzeba. I to on sam nawoływał do ostatecznej rozprawy z islamistami w 2001 roku. Dodał, że zrzuciłby również bombę na Wietnam. A wszystko argumentował tym, że "przecież jest wojna, to i niewinni muszą ginąć, po prostu mają pecha". W 2007 zmarł, choć pomnika się nie doczekał, bo bał się, że pacyfiści go zbezczeszczą - i jakoś mnie to nie dziwi.  

Według amerykańskich danych z lat 40. w wyniku wybuchu pierwszej bomby zginęło ok. 70 000-80 000 ludzi, natomiast skutki wybuchu w Nagasaki są trudne do oszacowania (http://www.trumanlibrary.org/whistlestop/study_collections/bomb/large/index.php). Dzisiejsze źródła podają liczbę 200 000 osób w wyniku obu zrzutów oraz 100 000 ofiar chorób popromiennych (Andrew Gordon, Krótka Historia Japonii, s. 308-309).

Do dziś narosło wiele mitów wokół tego tragicznego wydarzenia. I nie ma się czemu dziwić, bo każda kultura żywi się swoimi mitami. To nie jest nasza przestrzeń historyczna, ani nasze przeżycie pokoleniowe, które naznaczyło Japończyków, jednak nie sposób koło tego przejść obojętnie. To wydarzenie powinno być przestrogą dla wszystkich, bo ostatnim czasem niektóre zagrywki przypominają zimną wojnę.

Post o Hiroszimie:

Trochę o rasizmie w Polsce

$
0
0
Na różnych blogach, w różnych książkach można sobie poczytać jak to są lub nie są traktowani białasi w Japonii. Z reguły przyjęło się, że "z dystansem, ale uprzejmie", czasami można napotkać się na "utrudnienia", ale o przemocy raczej się nie wspomina. Ja się z nietolerancją nie spotkałam. Ale owszem sensację wzbudzałam nie raz. Wszystko jednak - w moim przypadku, innych nie znam - miało bardzo pozytywny wymiar. Może poza jedną panią w sklepie, która udawała, że po japońsku nie rozumie. Pecha miała, bo byłam z obstawą. Natomiast jak jest z tolerancją wobec Azjatów w Polsce? 

Pan Sól mieszka tu już 4 rok. Wyprowadzać się nie chce i nie zamierza. Zaznaczam, że nie żyje nam się tu źle, bo inaczej dawno by nas tu nie było. Są jednak pewne kwestie, których przemilczać nie można. Zwłaszcza po ostatnich rasistowskich aktach, które miałam nieprzyjemność widzieć i to one zainspirowały mnie do zabrania głosu w tej sprawie. Mamy odrodzenie nacjonalistów, którzy bezkarnie jeżdżą sobie wynajętym oplakatowanym tramwajem wrzeszcząc rasistowskie hasła. Wstyd i hańba dla Europejskiej Stolicy Kultury 2016!
Artykuł do zapoznania się: http://wroclaw.gazeta.pl/wroclaw/1,35771,12261386,NOP_gloryfikowal_biala_sile_z_miejskiego_tramwaju.html


Garść naszych doświadczeń:

Scena 1
Po pierwszym spotkaniu z Panem Sól wracałam do domu tramwajem o godz. 19:00 w biały dzień spod Galerii Dominikańskiej - przecież to wrocławski Times Square! Środek miasta, tłumy ludzi. Sól czekał aż mój tramwaj odjedzie. Kiedy drzwi się zamknęły i tramwaj zaczął odjeżdżać, zobaczyłam, że podchodzi do niego ekipa w szalikach i dostaje łomot. Myślałam, że zejdę na zawał. Nie dość, że ledwo poznałam człowieka, a zaraz go zabiją! Na szczęście na fioletowym oku, zadrapaniach i innych się skończyło.

Scena 2
Stoimy na Dworcu w kolejce. Podchodzi człowiek i wrzeszczy: "Żółta kurwo! Wypierdalaj do Wietnamu!"

Scena 3
Kupujemy rzeczy do domu w Ikei. W kolejce obok stoją bachory z rodzicami. Bachory zaczynają komentować, szeptać i paluchem pokazywać. Zapytałam się, czy mają jakiś problem. Cisza. Rodzice nie reagują.

Scena 4 
Siedzimy kulturalnie w K2 we Wrocławiu. Stolik obok siedzi ekipa, która co minutę się obraca w naszą stronę i śmieje się tak, że o mało z krzeseł nie pospadają. Też się zapytałam, czy mają jakiś problem. Więcej się nie obrócili.

Scena 5
Idziemy sobie deptakiem w Zakopanem. Co chwilę słychać "czing czang czong". 

Scena 6
Stoimy w sklepie. Sprzedawca się pyta: "Wietnam? Korea?". Odpowiedź: "Niestety Japonia". "Aha, to jak Japonia, to obsługujemy".


Scena 7
W ubezpieczalni PZU. "Ubezpieczymy pana samochód na 14 tys. zł". Wart był 2. Od tego momentu wszystko związane z samochodem załatwia mój ojciec.

Scena 8
Bank Pekao SA. Sól zapytał się, gdzie jest strefa VIP, bo miał spotkanie. Przemiła pracownica banku zdecydowała się go popchnąć w odpowiednim kierunku. Była afera.

Scena 9
Bank Pekao SA. Zapytanie o wyciąg z konta. Po polsku. Na kartce też było na wszelki wypadek napisane. "Nie rozumiem. Następny proszę!" - pada odpowiedź. W innym oddziale bez problemu.

Scena 10
Siedzimy w Sushakach, jemy sushi. Za szybą stoją kolesie, którzy mają ogolone głowy, glany i wytatuowane napisy na rękach "White Power". Wtedy już nie było do śmiechu.

Scena 11
Idziemy sobie po rynku wrocławskim: "Chinolu! Do domu won!"


Scena 12
Wynajmujemy mieszkanie. "Nie, nie, żadne psojady u mnie mieszkać nie będą!" Rozłącza się.

Scena 13
"Witam serdecznie. Jestem zainteresowana tym mieszkaniem. Mam tylko takie pytanie. Jestem z cudzoziemcem i on będzie potrzebował zameldowania na pobyt czasowy, bo to jest potrzebne do wizy..." "Nie ma mowy". Rozłącza się.

Scena 14
Urząd Miejski. "Pan nie ma wszystkich dokumentów". Idę z tym samym kompletem dzień później. Wszystko się zgadza.

Scena 15
Na ulicy. Kontrola straży granicznej we Wrocławiu. "Proszę pana dokumenty. Gdzie pan pracuje? Aha, nie jest pan nielegalnym imigrantem z Wietnamu? Aha. No to dobrze."

Z doświadczeń innych, których znamy i którzy tu mieszkają to wyliczyć można: rzucanie kamieniami w śnieżkach zimą, groźba nożem, wyłudzanie pieniędzy, pobicie. Niby jednostkowe akcje, ale jak je się zbierze razem, to wychodzi tego całkiem sporo. Kolega z Ghany miał nawet sprawę sądową. O pobicie i rasistowskie wyzwiska. Mądrusie dostali 2 lata w zawieszeniu. A Jose Torres dostał naklejkę ze swoim zdjęciem, na którym jest martwy.

I wstyd mi, że cudzoziemców tak się traktuje, a potem nie dziwne, że tak nas postrzegają inni. Szkoda tylko, że ci, którzy tak się zachowują to hołota, zwykle marginesowa, którą nawet trudno sklasyfikować. Fanatycy, którym się nudzi. Ale co zrobić? W każdym kraju taka hołota jest.
Tylko jednej rzeczy zdzierżyć nie mogę - rodziców, którzy wpajają dzieciom nienawiść lub nie reagują na rasistowskie zachowania. Bo takie rzeczy wynosi się z domu. 

No ale nic, taka uroda tego kraju, choć uważam, że można próbować to zmieniać.

Co by było, gdyby zrzucono bombę na Kioto?

$
0
0
W dzisiejszej "Gazecie Wrocławskiej" możecie przeczytać o tym, że Kioto uchronił przed całkowitym zniszczeniem zupełny przypadek. Jest to ciekawy przedruk artykułu z "The Times" autorstwa Bena Macintyre'a pt.  "Mogli zrzucić bombę na Kioto".
Oczywiste jest, że w planach bombardowania amerykańscy stratedzy uwzględnili najważniejsze bazy wojskowe Japonii - Hiroszimę, Nagasaki i Kioto. Wybrali dwa miasta - Hiroszimę i dawną stolicę Japonii. Wiadome było, że zabudowania Kioto są w większości z drewna i papieru. Masakra mogłaby osiągnąć znacznie większą skalę niż w przypadku pozostałych dwóch miast. Jednak nie względy etyczne przemówiły za zmianą decyzji, ale względy estetyczne
W 1926 roku sekretarz wony USA Henry L. Stimson wybrał się do Kioto wraz ze swoją żoną. I zachwycił się! To właśnie on miał wpływ na ostateczny wybór Nagasaki. Jak widać, podróże kształcą... Choć gorzka to ironia.

Koniecznie przeczytajcie artykuł:
http://www.polskatimes.pl/artykul/631233,mogli-zrzucic-bombe-na-kioto-dlaczego-amerykanie-zniszczyli,id,t.html?cookie=1

 


Więcej można przeczytać w pracy historycznej Paula Hama pt. Hiroshima Nagasaki. Nawet jest dostępna w Polsce, ale cenę ma słabo "dostępną".

A gdyby zrzucili bombę na Kioto - nie byłoby perły Kansai, miasta słynącego z tradycji, które nadal podtrzymuje. Choć niektórzy nie są przygotowani, że zanim ujrzą świątynie i zabytki, to najpierw zobaczą wielkomiejską aglomerację, którą przykrywa smog.

O samym Kioto możecie poczytać tutaj:
O mieście Kioto
Świątynia Czystej Wody
Świątynia Kinkakuji
Piękne zdjęcia z Kioto nocą - JaponiaBliżej

Kalendarz wydarzeń - Japonia w Polsce

$
0
0
W związku z tym, że zwykle staram się informować, o wydarzeniach związanych z Japonią, które mają miejsce w Polsce, to udało mi się - po wielu nieudanych próbach - przeprowadzić remont na blogu i dołączyć "kalendarz wydarzeń", który znajdziecie w zakładce "kalendarz"  
Nawet jest taki guzik, żeby sobie wydrukować! :)

http://podrozejaponia.blogspot.com/p/co-gdzie-kiedy_9.html  

Zwykle sama przeczesuję Internet w celu wyłowienia tego, co istotne dla mnie i dla Was, czasami zgłaszają się firmy lub instytucje, żeby promować dane wydarzenie. Ale pewnie nie wszystko udaje mi się na czas odnaleźć. Jeżeli ktoś np. wie, o jakimś wydarzeniu, a u mnie na liście go nie, to proszę o krótką informację na adres e-mail.
A tymczasem mam nadzieję, że Wam się takie urozmaicenie spodoba.

Świątynia Todaiji w Narze 東大寺

$
0
0
Zwiedzając Japonię wszyscy mają w planach Narę. I bardzo dobrze!
PS. musiałam powiększyć bloga przez ten cały kalendarz


Świątynię budowano przez wiele lat na rozkaz cesarza Shōmu. W 752 r. 10 tys. kapłanów i pielgrzymów uczestniczyło  w ceremonii "otwarcia oczu" Wielkiego Buddy, któremu symbolicznie domalowano źrenice. W ten sposób tchnięto w posąg życie. Trudno więc kwestionować wagę tego świętego miejsca.

Todaiji to przykład sztuki realistycznej, w której dominuje siła. Wszystko musi świadczyć o potędze, stąd też wielka brama Nandaimon 南大門 wraz ze strzegącymi świątyni drewnianymi posągami również imponujących rozmiarów, zwanych 仁王 [czyt. niō]


Idąc sobie spokojnie, brama zaczyna się powoli wyłaniać.


Brama Nandaimon zbudowana została w stylu indyjskim, który nazywa się tenjikuyo. Co ciekawe słowo tenjiku [jap. 天竺] oprócz tego, że oznacza niebo-raj, to kiedyś była to nazwa używana w odniesieniu do starożytnych Indii. Brama liczy ok. 26 metrów wysokości, 29 metrów  szerokości, a podpiera ją 18 kolumn. To największa taka budowla w całej Japonii. 

Wejścia pilnują strażnicy Nio, którzy odnoszą się do symbolu początku i końca, w naszej kulturze to alfa i omega. Jeden z "ochroniarzy" ma otwarte usta, drugi zamknięte. Jednak najważniejszą ich funkcją jest odstraszanie złych duchów, dlatego mają taki groźny wyraz twarzy. Strażnicy Nio w Todaiji są niestety zasłonięci, pewnie przed turystami.

Na terenie świątyni spacerują sobie oczywiście sarenki. Tej jednej przydałby się jakiś kurs fotomodelingu. Jak można być aż tak znudzonym?

A tu inna brama 中門 [czyt. chūmon], czyli brama środkowa. 

Tu poznaliśmy przemiłą i prześmieszną parę - mamę z córką, które przyjechały sobie w ramach Golden Week z Tokio na wycieczkę po zabytkach Nary. I kto mówi, że Japończycy są nieśmiali? Dostały zagadkę pt. "skąd jestem". I tak nie zgadły, co oczywiście mnie nie dziwiło.
W każdym razie trochę żałowaliśmy, że nie wymieniliśmy się e-mailami.

Wielki Budda znajduje się w tym pawilonie. Przeżył on wiele - najpierw zniszczenia w trakcie zawieruchy wojennej pomiędzy Tairami i Minamoto (o czym można przeczytać tutaj - kliknij) w roku 1180. Później było już tylko gorzej - po rekonstrukcji został doszczętnie spalony w 1692 r., a udało się go odbudować dopiero 17 lat później. Swoją drogą historia Todaiji zajmuje 5 stron na oficjalnej stronie i trochę jest dla mnie za trudna - kliknij. A pan Sól bezczelnie powiedział: "radź sobie sama", bo do egzaminu się musi uczyć i czasu nie ma. A niedługo pewnie o tym napiszę.

Przed wejściem znajduje się bardzo święty posąg z drewna, który wszyscy dotykają, aby zapewnić sobie pomyślność (na zdjęciu z lewej widać nawet kawałek ręki). Imię tego przystojniaka jest bardzo skomplikowane i długie -賓頭盧尊者 [czyt. binzurusonja]. Jest to jeden z wyznawców i naśladowców Buddy. Właściwie pochodzi z Indii. Siedzi sobie w pozycji lotosu, ubrany w fartuch i czepek, w którym wygląda jak chirurg, który trochę się już w życiu naoperował...

Przed wejściem należy zapalić kadzidło i poczekać, aż włosy nim nasiąkną. Ci, którzy się śmieją z buddyjskich kadzidełek, niech sobie przypomną, że w kościele ksiądz też macha kadzidłem przy okazji nabożeństwa - tylko nie pamiętam, czy majowego, czy październikowego.

A w sali czeka na nas 16-metrowy posąg Buddy Wajroczana - buddy-nauczyciela, który oświeca. Określa się go po japońsku jako 大日 [czyt. dainichi], czyli 'wielkie słońce'. Oglądałam na NHK jak przebiegał kilkunastoletni proces odlewania gigantycznego brązowego posągu. A trwa to tak długo, bo robi się to warstwa po warstwie, czeka aż wyschnie itp. Ponadto trzeba usypywać górki wokół posągu, żeby się dostać wyżej. Na tych zdjęciach jego wielkości nie widać, ale zapewniam - robi wrażenie.

Obok stoi i mniejszy posąg przedstawia 虚空蔵菩薩 [czyt. kokūzō bosatsu]. Jest to jeden z ośmiu najważniejszych buddyjskich bodhisattwów.

Inskrypcje, które można poczytać z bliska.

I inne ciekawe stwory:

A tu atrakcja. Na terenie świątyni znajduje się dziura w kolumnie, przez którą należy się przecisnąć. Jest ona bardzo wąska i mała. Zwykle mogą to zrobić tylko dzieci. Jestem szczupła, więc stwierdziłam, a co mi tam - spróbuję. Godzinę stałam w kolejce. Pan Sól miał mi zrobić zdjęcie, żeby pamiątka była. Ale skończyło się na tym, że wszyscy mi kibicowali (na pewno mieli też niezły ubaw), ale niestety - nie udało mi się. Trochę się bałam, że się zaklinuję i będą mnie ze świętą kolumną wycinać. A potem, że to białasy wszystko psują :P No więc odpuściłam. Ale zaraz za mną przeciskał się bardzo zadowolony z siebie chłopczyk, który chciał mi udowodnić, żeby jemu szybko i gładko pójdzie. Pokarało go, że się ze starego białasa nabija, co się pcha w miejsca dla dzieci, bo się w głowę uderzył. :P

A tu kilka ciekawostek napotkanych w Todaiji. 
Oto jak japońscy mężczyźni radzą sobie z dziećmi. Wystarczy, że mama zniknie z zasięgu wzroku i koniec. Ani ojciec, ani dziadek nie są w stanie ogarnąć sprawy.

Podziwianie egzotycznych ptaków w liczbie dwa.
A tu sarnie rogi:

Na terenie świątyni znajduje się piękny ogród i muzeum rzeźb. My nie mieliśmy na to czasu.

Jak dojechać?
Tak samo jak do Kasuga Taisha - kliknij.


Mapa świątyni do pobrania w pdf - http://www.todaiji.or.jp/common/images/pdf/map-a4.pdf

Oficjalna strona Todaiji - http://www.todaiji.or.jp/index.html

Lektura do rozszerzenia:
Natalia Jofan, Dawna kultura Japonii, Warszawa 1977. 
Paul Varley, Kultura japońska, Kraków 2006.

Kupić psa w Japonii?

$
0
0
W sklepie nie wolno było robić zdjęć, więc robione są z ukrycia. 

Jednej rzeczy, której nie mogę przyswoić/zrozumieć/zaakceptować, to sklepy zoologiczne. I nic mnie do nich nie przekona, ani żadna argumentacja do mnie nie przemówi, o ile to nie będzie profesor-kynolog z 40-letnim doświadczeniem i własną hodowlą. Musicie wybaczyć, ale kocham wszystkie psiaki.

Po takiej wizycie w supermarkecie, gdzie jak warzywa czy owoce możemy sobie wybrać psy lub koty, odnoszę wrażenie, że dla wielu Japończyków (na pewno nie wszystkich, w to akurat nie uwierzę) zwierzak to zabawka - zwłaszcza pies (o Polakach i ich nieodpowiedzialności wspominać nie będę, bo to jest blog o Japonii, a nie o Polsce). Mam też niejasne poczucie, że inaczej traktuje się koty. Nic dziwnego - Japończycy to zadeklarowani kociarze (ponoć). Na domiar złego w ten sam dzień, po powrocie do domu, w telewizji pokazywali program o szerokim wachlarzu wyboru ubranek dla pupila konkretnej firmy i jak je dobierać z psim stylistą... A mi się tylko nóż w kieszeni otwiera.

No więc pieski i kotki - te małe - trzyma się w boksach. Luksusowych, bo luksusowych i zadbanych: mają klimę, światełko, poidło jak dla chomika, zabaweczkę i kawałek kocyka. Swoją drogą widać cenę ok. 13 manów za szczeniaczka. To chyba porównywalnie? Szczytem wszystkiego jest klatka na środku sklepu z psem sporych rozmiarów, gdzie wszyscy pchają ręce, a pies nie wie, co ma ze sobą zrobić i wariuje.


Kilkutygodniowe szczeniaczki zostały odizolowane od innych i trzymane są w zamknięciu. Niektóre wyglądają na przerażone i smutne, inne nawet się nie ruszają, jeszcze inne mają chorobę sierocą. Chcą się bawić, jak tylko podchodzi się do szybki. Kto miał małego szczeniaka zabranego od matki, ten wie, ile taki maluch płacze i przeżywa.


Ciekawe, czy by małemu dziecku też się podobało, gdyby je tak włożyć i zostawić, gdzie każdy może w szybę pukać i gapić się... Z resztą jestem przekonana, że takie zamknięcie ma negatywny wpływ na psychikę zwierzaka, zwłaszcza takiego małego.
 
Ponadto nienawidzę psich ubranek, które służą ozdobie, a nie zapewnieniu ciepła, gdy jest zimno. I tak np. wielbiciele małych piesków, którym robi się kokardki i kupuje ubranka w kratkę, paski, kropki, nie zauważają, że sierść robi się nieodwracalnie rzadsza pod ubrankiem. Cóż potem ubranko trzeba zakładać cały rok, bo takiemu łysemu to pewnie zimno. Mały pies to nadal pies, a nie słodziutka zabaweczka do torebki.
Żeby nie być gołosłownym, to i ubranka dla psiaka do wyboru do koloru już w sklepie obok.


A poniżej dowód. Dwa pięknie przystrzyżone pudelki w ubrankach. Na dworze jedyne 35 stopni, środek lata, w Japonii temperaturę odczuwa się inaczej niż w Polsce. Zaznaczam - to jest Shikoku, a tu jest znacznie bardziej wilgotno niż np. na głównej wyspie w naszym rejonie. Wszyscy gotują się żywcem. A co mają powiedzieć zwierzaki, które nie dość, że sierść mają, to jeszcze dekoracyjny kożuch podkreślający prestiż właściciela?


Może i w innych krajach też sprzedają psy w zwykłym centrum handlowym, ale dla mnie nie jest to normalne. Owszem małe kotki można było brać do adopcji z jednej sieci sklepów zoologicznych. Ale to był krótki epizod. Zastanawiacie się, czemu już ich nie ma? Bo dawali ludziom koty zarażone wirusem. I jak potem dziecku wytłumaczyć, że kotek był, ale już go nie ma? Uciekł i nigdy nie wróci? 

A na deser, żeby rozładować atmosferę - mała gwiazda w salonie spa, do którego niektóre zwierzaki chodzić muszą :-) Ten pudelek ewidentnie to lubi, pewnie to stały klient. Ciekawe, czy tak wybredny jak sami Japończycy? ;-)


A to Lucy - sunia (jack russel) brata pana Sól, która bezczelnie wyleguje się na mojej yukacie i udaje, że w ogóle nie widzi problemu.  I jak tu takiego słodziaka nie lubić?


I tym optymistycznym akcentem pozdrawiam wszystkich mających futrzaki w domu. I tych z rybkami też, a co!

Lody o smaku zielonej herbaty

$
0
0
Co jakiś czas dostaję e-maile z zapytaniem, jak poznałam pana Sól. Ostatnio to pytanie padło w komentarzu, więc zignorować nie wolno. Otóż nie powiem Wam jak poznałam pana Sól, bo on zabrania publikowania prywatnych rzeczy dotyczących jego osoby. Wobec tego pretensje/skargi/roszczenia proszę kierować bezpośrednio do pana Sól, a nie do mnie.


A dziś chciałam wyrazić tęsknotę do japońskich lodów.

 
Ale  rzeczą, której najbardziej mi brakuje to lody - oczywiście te o smaku zielonej herbaty, bo inne w Polsce można kupić. Kiedy byłam za pierwszym razem w Japonii w ramach przywitania się z rodzinką, mama pana Sól poczęstowała mnie lodami o smaku zielonej herbaty amerykańskiej firmy Haagen Dazs. I to jest takie wspaniałe, że za każdym razem czeka na mnie kilka kubeczków w zamrażalniku... 
Nigdy wcześniej nie jadłam takich lodów, bo jeszcze bary sushi nie były popularne, a lody w tych obecnych są według mnie niespecjalnie smaczne. 
Oprócz tego moimi ulubionymi są lody ciasteczkowe, które również jadłam praktycznie codziennie. Nie kosztują tak dużo - o ile dobrze pamiętam: 150 jenów (a może 300?). Tak, zdaję sobie sprawę, że moje zachowanie jest mało ekonomiczne i mało prozdrowotne, ale nic na to nie poradzę.


Czyli pierwsze co należy zrobić po wylądowaniu w Japonii, to iść do spożywczego i kupić sobie taki kubeczek. W każdym większym supermarkecie powinny być. Takie sformułowanie powinno znajdować się w moim poradniku.


Z resztą w Japonii lody o smaku zielonej herbaty są dostępne praktycznie wszędzie, więc najeść się można za cały rok. Poniżej lody kupione w Narze (choć te z automatu nie zawsze są odpowiednio słodkie):


We Wrocławiu widziałam Haagen Dazsy w Almie w Arkadach, ale nie było oczywiście tych zielonych, a poza tym cena jest zbyt wygórowana. 

A tu przepis na takie lody z Japońskiej Kuchni Karoliny - http://japonskakuchnia.blogspot.com/2011/06/lody-o-smaku-zielonej-herbaty-matcha.html

Smacznego!

Ogród japoński w Jarkowie

$
0
0
W związku z tym, że 15 sierpień to dzień wolny od pracy, postanowiliśmy wykorzystać ten czas i zwiedzić trochę nasz region. W związku z tym pojechaliśmy do Kotliny Kłodzkiej, żeby zmienić krajobraz, obejrzeć festiwal orientalny w Dusznikach, a przy okazji odwiedzić drugi w Polsce ogród japoński w Jarkowie koło Lewina Kłodzkiego

Zupełnie inaczej podziwia się taką przestrzeń, jeśli się wie, co znaczą poszczególne elementy i na co zwracać uwagę, o czym częściowo wspomnę w tym poście, a więcej napiszę niedługo, jak tylko wywołam zdjęcia. Dokształciliśmy się z tego zakresu, oprowadzając czytelników "Gazety Wyborczej" po wrocławskim ogrodzie. 

Ogród japoński w Jarkowie został założony w 1980 r. przez pasjonata Edwarda Majchera, który samodzielnie zagospodarował kawałek ziemi w tak piękny sposób. Na szczęście ogród został otwarty dla zwiedzających w roku 2003. I dobrze, bo spacerując po nim, można pooddychać świeżym powietrzem, zwłaszcza, jeśli jest się przyzwyczajonym do wrocławskiego ogrodu, gdzie nie ma możliwości nawet przystanąć, bo zatory się robią.

Sam ogród nie jest duży, ale za porasta go bujna roślinność i zadbane bonsai. Ważne, że spełnia on podstawowy warunek, czyli ma dostęp do czystej wody górskiej, która przepływa przez ogród, zasila wodospady i spływa do kamiennych mis, w których można obmyć sobie ręce. Tego we wrocławskim ogrodzie nie ma.



Standardowo, gdy inni zwiedzający zobaczyli Japończyka, od razu chcieli wiedzieć, czy (cytuję) "nie wciskają im kitu" i czy ten ogród ma coś wspólnego z tymi, które są w Japonii. Odpowiedzi oczywiście musiałam udzielać ja, bo pan Sól twardo udawał, że nic nie wie i niczego nie rozumie i w ogóle sobie poszedł zdjęcia robić i z wielkim przejęciem podziwiać strumyczek. A ja samotna prowadziłam wykład z zakresu japońskiej sztuki ogrodowej. Po chwili zebrała się grupka i już nie było wyjścia... Powinnam była pobrać opłatę ;)
Czekałam tylko aż padnie pytanie - "ach, pani pewnie studiowała japonistykę". I nie myliłam się - padło. Nie, nie studiowałam japonistyki, jestem polonistką.

A tak i wygląda wejście do ogrodu. Kamienna latarnia ma kilka funkcji, po pierwsze stanowi element dekoracyjny, ale także wskazuje drogę w ciemności. Koło latarni po lewej znajduje się kamienna misa w kształcie chińskiej monety, do której spływa czysta woda. To w niej należy obmyć sobie ręce.


Oczyścić się można również i w tej misie:


A widok roztacza się piękny. Właściwie to ma się wrażenie, że weszło się do ujarzmionej dżungli.


Są też miniatury rzeczywistości, które powinny znaleźć się w każdym porządnym i szanującym się ogrodzie, czyli laguna pośród skał, a w niej delfiny ;), a tak naprawdę to małe karpie koi :


Musi być i wodospad z małą zatoczką:


Można podziwiać również oczka wodne, czyli morza:


Co ważne część ogrodu pokrywa mech, który ponoć bardzo trudno utrzymać i pielęgnować. Daje on uczucie miękkości, chłodu i wilgoci. A to, co mi się podobało to to, że kropelki wody błyszczały na powierzchni i mieniły się różnymi kolorami.


W japońskim ogrodzie szerokość kamiennych stopni ma znaczenie, ponieważ wyznaczają rytm spaceru. Im szersze stopnie, tym wolniej powinnyśmy spacerować.

 

Znajdują się tu też różne dekoracje. Tylko niestety nie podobają mi się i wprowadzają kicz. Akurat budda jest nawet w porządku...


...ale stoją także okropne figurki chińczyka łowiącego ryby oraz stateczek, który niby ma imitować łódź na oceanie. Nie widziałam w Japonii takich figurek, przynajmniej nie w profesjonalnych ogrodach. W prywatnych domach każdy może sobie stawiać, co chce i co mu się podoba. W tym wypadku, szkoda upiększać go w ten sposób.


Za to rosną piękne japońskie klony, czyli momiji:


Podsumowując, japoński ogród w Jarkowie powinni odwiedzić wszyscy ci, którzy marzą o tym, by mieć swój własny. Sądzę, że rozmiar wrocławskiego ogrodu jest raczej dla przeciętnego nieosiągalny, ponieważ to ogromy kawałek ziemi, natomiast jarkowski ogród jest mniejszy i zaprojektowany przez Polaka, który wszystko robił sam, dlatego tam zajrzeć.
Może kogoś ze zdolnościami, kto umie obchodzić się z bonsai, zainspiruje się i powstanie trzeci ogród japoński otwarty dla zwiedzających? Z pewnością warto się tu wybrać!

Koszt takiego wejścia to 6 zł, czyli 3x tyle, ile wstęp do wrocławskiego ogrodu.
Jest przed nim mały parking, gdzie jakiś wyjątkowy inteligent zastawił nam tak samochód tak, że po milimetrze musieliśmy wyjeżdżać.

Strona www: http://ogrod-japonski.republika.pl/index.html

Jak dojechać? 

Jedziemy do Dusznik-Zdrój, kierujemy się na Lewin Kłodzki. W Lewinie skręcamy w lewo na Jarków. I jedziemy cały czas prosto polną drogą, która mieści tylko jeden samochód, ale oczywiście jest dwukierunkowa. Następnie wjeżdżamy pod górkę i jeśli wydaje nam się, że zabłądziliśmy, to za chwilę powinna się wyłonić tabliczka na drzewie "ogród japoński 1 km".

Turyści japońscy

$
0
0

Pomyślałam sobie, że napiszę kilka słów na temat japońskiego sposobu podróżowania. Bo obrósł według mnie różne mity, które trzeba obalać. A skąd czerpię informacje na temat japońskich turystów? Otóż z najlepszego źródła - brat pana Sól jest przewodnikiem wycieczek i podróżuje po całym świecie wraz ze słynnymi grupkami. Robi to od wielu wielu lat. Choć to, co opiszę, to nie tylko jego doświadczenia.

Te japońskie "grupki" są charakterystyczne i rozpoznawalne do tego stopnia, że w Polsce narodził się stereotyp głoszący, iż Japończycy potrafią TYLKO w grupach podróżować. I tak np. tutaj grupowe zdjęcie Japończyków na Montmarte w Paryżu:


Jacy są japońscy turyści? Cóż, potrafią wiele rzeczy wymyślić. Na wyciecze żądają wszystkiego niemal cały czas i narzekają. Nie wiem jak inne nacje? Przewodnikowi nie wolno spać do 2 w nocy, a wstać musi o 6 rano, bo cały czas ktoś czegoś chce - a to żarówkę nową, bo za ciemna, a to otwieracz do butelek z recepcji, a to musi wysłuchiwać, że nie ma wanny i że to paskudny hotel (ale że delikwent wykupił najtańszą możliwą wycieczkę, to już nie ma znaczenia), a to że łóżko stoi w złej konfiguracji, a to, że zamek w walizce się zaciął, że do pierogów w Krakowie nie ma sosu sojowego, że pani zobaczyła ducha w pokoju po wycieczce do Auschwitz i żąda natychmiastowej zmiany (nie, to nie żart). Dlatego przewodnik ma ze sobą niesamowitą ilość gadżetów na każdą okazję, aby tylko sprostać oczekiwaniom.

Uważam, że japońscy klienci są po prostu rozpieszczeni przez system świadczenia usług. Szeroko rozumiani usługodawcy mogą błędy popełniać (chyba, że to głupota, która zagraża bezpieczeństwu)  i mogą nie wiedzieć wszystkiego o wszystkim, a kolejki w sklepie się nie przeskoczy, ani brzydkiej pogody na wyjeździe, włącznie z brakiem japońskiego jedzenia w Europie. Bo tych skarg w wersji oficjalnie po podróżach z reguły jest najwięcej.

Pozostaje mi odpowiedzieć na pytanie, dlaczego Japończycy podróżują w grupach? Nie będzie to nic odkrywczego, choć pewnie znajdzie się tysiąc mądrych i uczonych psychologiczno-kulturowych analiz, w które nie do końca wierzę. Przede wszystkim podróżują w grupach, bo tak jest łatwiej. A każda podróż w tym przypadku to podróż "zamorska". W Polsce zawsze jeździło się po lentilky do Czech, po fajniejsze ubrania do NRD itp. A poza tym łatwiej i taniej pojechać pociągiem, samochodem - tu prawie zawsze musi być samolot, bo statek jest zbyt powolny. A na koniec najważniejszy argument - grupowy wyjazd jest tańszy.

Częściej na wycieczki jadą emeryci, bo mają czas i pieniądze, choć młodych też nie brakuje. Starszy człowiek boi się o zdrowie, że nie będzie potrafił wezwać pomocy, bo nie zna języka, a jest w takim wieku, że wszystko się może zdarzyć; boi się, że się zgubi, albo wsiądzie w zły samolot; przeraża go ogromne lotnisko, bo często trzeba lecieć z przesiadką. W pewnym wieku po prostu nie ma się tyle siły i razem łatwiej. A poza tym w latach ich młodości podróże nie były aż tak popularne jak w ostatnich dekadach. Skąd mieliby więc czerpać doświadczenie?

A tak poza tym, czy ludzie w Polsce/Niemczech/Hiszpanii/USA nie podróżują za granicę w grupach? Oczywiście, że tak! W końcu wyjazd np. do Tajlandii, to nie wakacje w Łebie czy Świnoujściu, gdzie w sklepie jest pani Krysia, a w informacji turystycznej pan Zbyszek.

Na wycieczce jest zrobione, podane, oprowadzone, załatwione, nie trzeba o nic się martwić, ani nad niczym zastanawiać, a to dla wielu oznacza udane wakacje. Zresztą nie tylko starsi decydują się na takie wakacje.

Z drugiej strony są też i młodsi ludzie i starsi doświadczeni podróżnicy, którzy są odważni, nie boją się, sami rezerwują sobie hotel, sami kupują bilet na samolot i lecą. I nie wyobrażają sobie inaczej. Chociażby pan Sól, który wieku lat 21 spakował się i pojechał do Kanady, nigdy wcześniej nie leciał samolotem, ani nie był za granicą. A poza tym w dobie Internetu do wyjazdu można się po prostu przygotować, przeczytać opinie, znaleźć polecany hotel, dowiedzieć się, co i kiedy robić w przypadku egzotycznych chorób. Ja ostatni raz na zorganizowanej wycieczce byłam na kolonii w Łazach.

I tak np. tylko w tym roku poznaliśmy w Kapadocji (region Anatolii, Turcja) przemiłego i przesympatycznego Japończyka - Yukio, który pochodzi z Tokio. Co roku bierze urlop w pracy i jedzie w świat. I mimo tego, że znał angielski bardzo słabo, to podróżuje tam, gdzie chce - bez stresu. Zwiedził już całą Azję Wschodnią, Południową i stopniowo zbliża się do Europy. I nie jest on jedynym "samodzielnym" Japończykiem, którego znamy. A tu on - od tyłu - bo nasze wspólne zdjęcie obejmuje również pana Sól, a on się nie zgadza na publikowanie (trzeba uszanować).



Podsumowując całość: stwierdzenie, że 130 mln obywateli japońskich nie wie, jak samodzielnie zapiąć pasy w samolocie (bo kiedyś usłyszałam taką wypowiedź), czy kupić wodę mineralną w obcym kraju, to absurd, który niestety jest w Europie bardzo silnie podtrzymywany. Czego ja nie zaprzeczę, to faktu, że Japończycy są bardzo wymagającymi klientami przynajmniej w naszym rozumieniu, choć wielu potrafi spojrzeć na to krytycznie, jeśli ma porównanie.

Z niedzielnymi pozdrowieniami! I życzeniami coraz dalszych podróży.

"Zupełnie inny świat" nr 6 / 2012

$
0
0
Czekając aż umyje się moje (ukradzione od pana Sól - on chodzi do pracy na piechotę :P) autko, przeglądałam sobie w Traffic Clubie gazetki i natrafiłam zupełnie przypadkowo na nowy magazyn skierowany do szeroko rozumianych młodych.
Ma ciekawy wybór tematów, fajną grafikę i jest stosunkowo tani, bo kosztuje 5 zł. 
W numerze 6. pojawił się artykulik pt. "W Krainie Czarów Bez Wiśni" będący relacją wycieczki do Japonii. Można sobie go przeczytać właśnie w "Zupełnie innym świecie", choć czy Japonia to zupełnie inny świat, to można dyskutować ;) 
Opowiada trochę o japońskich toaletach, trochę o Kioto, trochę o kuchni... Warto rzucić sobie okiem przy okazji. Niestety nie jest dostępny online.


Zoo Ōji w Kobe i pandy wielkie 王子動物園

$
0
0
W sobotę pojechaliśmy razem z naszymi przyjaciółmi do Pragi, aby zobaczyć tamtejsze zoo, które jest olbrzymie i słynne, ponieważ w 2007 roku zostało wpisane na listę najlepszych zoo na świecie. 

Kiedyś byłam wielką przeciwniczką zoo w każdej postaci, zwłaszcza po tragicznych historiach katowanych zwierząt we wrocławskim zoo za panowania Gucwińskich, którzy doprowadzili je na skraj przepaści i ruiny. Odkąd Polska weszła do Unii Europejskiej, wiele w tym zakresie zaczęło się zmieniać na lepsze, choć wiadomo, że nie od razu i wiele jeszcze przed nami. Zoo ma nowe władze, a wrocławskie zwierzęta mają już przestronne klatki oraz duże wybiegi np. las dla niedźwiedzi, wyspa lemurów, nowy wybieg dla żyraf itp. itd. Zresztą m. in. dzięki naszemu zoo rysie stopniowo wracają do polskich lasów, bo regularnie rodzą się kociaki. Dlatego uważam, że ogrody zoologiczne prowadzone z rozwagą i troską, to jedyna możliwość dla niektórych gatunków na przetrwanie. I dlatego teraz lubię raz na jakiś czas zoo odwiedzić. 

Udało mi się zajrzeć do jednego w Japonii, konkretnie ZooŌji w Kobe, które jest blisko naszego rodzinnego miasteczka. Właściwie zostałam zabrana w ramach niespodzianki, ponieważ kiedyś wspomniałam, że bardzo chciałabym zobaczyć pandę wielką z bliska, bo nigdy nie było mi to dane. I mam nadzieję, że coś się w kwestii ochrony tego gatunku zmieni, bo niedługo nie będzie nikomu dane.
Jak się okazuje Kobe słynie (a właściwie "słynęło", ale o tym za chwilę) z dwóch pand - dziewczynki imieniem TanTan i chłopczyka KouKou. 


Jak dla mnie panda to niesamowity zwierzak - wielki niedźwiedź, który nie dość, że ma dziwaczne ubarwienie, to jeszcze siedzi na bambusie i skubie liście... Nie wiem, czy są łagodne, czy nie, ale wyglądają na przemiłe przytulanki. Wydaje się, że w zoo w Kobe mają się dobrze - duży wybieg na zewnątrz, duży wewnątrz, bambusa pod dostatkiem, zabawki. Może tylko trochę im smutno, bo choć to para, to jednak trzymana osobno. 

Akurat była pora karmienia, więc pandy wchodziły z powrotem do domku, który można oglądać zza szyby. Podstawą diety pandy jest oczywiście bambus w ogromnej ilości, bo niemal 40 kg dziennie - liście i łodygi, ale jeśli np. na taki liść wtargnie owad, czy mały gad, panda chętnie uzupełni białko w swojej diecie.


Wygląda też na leniwego stwora, więc uprawia "wylegiwanie się" we wszystkich możliwych konfiguracjach. Mamy zatem "You Can Leżeć" w wykonaniu japońskich pand. Która poza zasługuje na główną nagrodę?


Równie powoli panda wielka je. Przede wszystkim musi dogłębnie zanalizować podany jej przez człowieka produkt spożywczy - na zdjęciu skanowanie składu marchewki.


Cały cykl dnia pand można prześledzić na osi czasu z kolorowymi fotografiami. Widać, że pandy lubią się chlapać w wodzie, wylegiwać się w różnych miejscach i przede wszystkim skubać i chrupać.


Niestety zoo było już zamykane, więc go nie zwiedziłam, a szkoda, bo jego teren, czyli 800 ha, zamieszkuje ok. 150 różnych gatunków (ich listę można prześledzić tutaj i przy okazji nauczyć się gatunków zwierząt po japońsku: zwierzęta Zoo Ōji). Przynajmniej udało mi się zobaczyć misie koala i kilka innych zwierzaków. Ten poniżej zasnął z gałązką w łapce:


Inny ma cały świat w poważaniu:


A jeszcze inny jest bardzo ciekawski:


Inne zwierzaki:

 

Wracając jednak do pand, bo to one są gwiazdami dzisiejszego posta - słynne musiały być w całej Japonii, bo przez przypadek natknęłam się na książkę poświęconą TanTan i KouKou, którą sobie kupiłam z czystej zachłanności. Oprócz ciekawych zdjęć, są jeszcze informacje na temat ich życia. Historia tej parki nie ma niestety szczęśliwego zakończenia. 
Rok po mojej wizycie w zoo KouKou zdechł i wybuchł wielki dyplomatyczny skandal między Japonią a Chinami. Jak wiadomo panda wielka to własność Chińskiej Republiki Ludowej niezależnie od tego, gdzie przebywa. Nie można jej wykupić na własność, ale można ją wziąć w panda-leasing. 
KouKou zmarł nagle w wieku 14 lat, czyli śmiercią przedwczesną, a powinien żyć min. 20 lat. Chiny zażądały sekcji zwłok, której strona japońska odmówiła. Domysłów było wiele, ale żadna przyczyna nie została oficjalnie potwierdzona, przynajmniej wtedy - nie śledziłam tej sprawy na bieżąco. Ważne jest, że gdy panda umiera z innych przyczyn niż naturalne, dzierżawiący ją zobowiązany jest uiścić karę. W tym wypadku było to 500 000 dolarów... 

Strony internetowe:
Oficjalna strona zoo - http://ojizoo.jp/

Praktyczne informacje:

Cena biletu wstępu (dorośli): 600¥
Godziny otwarcia: od marca do października w godzinach 9:00 do 17:00
                                 od listopada do lutego w godzinach 9:00-16:30

Adres:
〒657-0838 神戸市灘区王子町3-1


 Jeśli używamy linii JR - wysiadamy na stacji Nada 灘駅,kierując się na północ (stamtąd już 5 min. na piechotę).
Jeśli shinkansenem - wysiadamy na Shinkobe 新神戸駅, ale potemtaksówką 10 min.


Z chęcią pojadę do zoo jeszcze raz, bo właściwie niewiele mogłam zobaczyć.

Świat bez tajemnic - Dzika Japonia w TV

$
0
0
Dzisiaj w telewizji:

dzisiaj o godz. 16:25 na TVP2 będzie wyświetlany film dokumentalny pt. 
"Świat bez tajemnic - dzika Japonia"

"Między Oceanem Spokojnym a Morzem Wschodniochińskim leży kraj pełen tajemnic. Kraina, której piękno zapiera dech w piersi, a bogactwo życia przyprawia o zawrót głowy.
To Japonia: 6 852 wyspy rozrzucone na długości prawie 3 tysięcy kilometrów na pacyficznym pierścieniu ognia. Niezwykła cywilizacja, bogata tradycja i burzliwy, ambiwalentny związek z przyrodą.
Jaka naprawdę jest Japonia i czy człowiek zdołał ją sobie podporządkować?"

Tanie i drogie sushi w Japonii

$
0
0
Ostatnio przeglądałam zdjęcia i przypomniało mi się, że nie opisałam jeszcze mojego doświadczenia z sushi w Japonii. A uczucia mam ambiwalentne w stosunku do tej potrawy. Bo jak to się zdarza - tanie, niemal fastfoodowe sushi smakowało mi bardzo - bardzo drogie i polecane było niejadalne.

Ja - białas z porażeniem kubków smakowych - znam dobrze polską profanację sushi i nadal smakuje mi ona najbardziej. Jestem nawet w stanie przeżyć serek philadelfię, który przyprawia pana Sól o prawdziwe mdłości, podobnie jak ryż na słodko - np. z jabłkami albo z truskawkami (mnie zresztą też). Będąc przyzwyczajoną do tego rodzaju sushi z powszechnie dostępnymi rybami jak łosoś, tuńczyk, węgorz, ryba maślana, krewetka, nie mogłam się przestawić na wersję z innymi rybami. 

Podstawowa różnica między polskim, a japońskim sushi to przede wszystkim sama ryba. W Polsce musi być mrożona, nawet jeśli jest wyłowiona prosto z morza i jej droga od morza do stołu klienta to raptem 100 metrów. Mrożona ryba ponoć jest zdrowsza, bo giną w tych temperaturach bakterie i pasożyty w niej żyjące. Wielu Japończyków taką rybę już nie klasyfikuje się jako "świeżą". 

Najpierw byliśmy w tanim barze sushi, gdzie sushi krąży na taśmie, a później płaci się za ilość talerzyków - zależnie od koloru talerzyka. W tym barze herbata na zimno była dostępna cały czas za darmo. Na tym zdjęciu pod taśmą widać dozownik.


Można sobie brać róże rodzaje. Poniżej unagi, ryba maślana i tuńczyk:

Czasami sushi może na nas patrzeć ;-)

Jeśli ma się ochotę na coś specjalnego, można sobie zamówić klikając na obrazki wyświetlane na monitorach, które są przy każdym stoliku. Wtedy nasze zamówienie dojedzie do nas shinkansenem:

Często w takim barze sushi sprzedawane są słodkie pieczone ziemniaczki, ciastka, soki w puszkach lub kartonie. Jest w czym wybierać, ale też trzeba uważać na wydatki, bo można się z łakomstwa zapomnieć, mimo że ceny są bardzo przyzwoite.

W moim rozumieniu droga sushiya to taka, gdzie płacę za kilka małych kulek więcej niż man (czyli 10 000 yenów). Z okazji naszej rocznicy, która wypadała raz w Japonii kazałam się na takie właśnie sushi zabrać. Nie jest to prosta sprawa, ponieważ w takich miejscach trzeba mieć rezerwację. Pan Sól znalazł odpowiednie miejsce, które zostało mu polecone. Zmusiłam go, żeby ubrał yukatę (letnie kimono), choć mężczyźni normalnie w yukatach nie chodzą.  Ja również miałam cały rynsztunek na sobie. Co prawda nie wiedziałam, że trzeba będzie jechać do restauracji pociągiem. Z tego powodu czułam się trochę dziwnie, bo co chwilę ktoś nas pytał, czy dzisiaj jest hanabi (pokaz sztucznych ogni) lub matsuri (festyn, święto). Po 20 min. jazdy dotarliśmy do restauracji, która jak na moje oko była bardzo obskurna i znajdowała się w takim miejscu, w którym nikogo nie było. 


Restauracja miała tylko kilka miejsc i wszystkie były zajęte. Nasze yukaty były wyjątkowo komiczne i absolutnie nie pasowały do tego miejsca. Podawano nam malusieńkie porcyjki jedną po drugiej. Na początku zupa z głową ryby w środku zwana akadashi, czyli zupka z czerwonej pasty miso. Jak zobaczyłam co w niej pływa, to chciało mi się płakać. A wszyscy wokół się ze mnie śmiali. Następnie serwowano sushi, które było tak świeże, że niemal żywe. Miałam wrażenie, że jem muł z wody. Pan Sól był dla odmiany zachwycony, że wreszcie je normalne sushi. 
Jedyną rybą jaka mi smakowała było anago, a cała reszta była torturą, co sprawiało radość zarówno obecnym jak i panu Sól (oczywiście nie w złym znaczeniu). Cała przyjemność kosztowała 3,5 mana, a przez dwa dni nie czułam się najlepiej.
Najwidoczniej nie jest mi przeznaczone jeść wykwintne sushi. 

 Moja opinia należy raczej do wyjątków, ale cóż wolę tanie sushi od drogiego i nie ma to nic wspólnego z ceną.

Hōryūji w Ikarudze koło Nary 法隆寺

$
0
0
Przepraszam za długą przerwę, ale mieliśmy z panem Sól tydzień horroru, bo okazało się, że przez 2 lata nie rozliczał się z podatków nie do końca z jego winy, a jeszcze rozpoczął się nowy proces wizowy, gdzie wszystko od A do Z musi się zgadzać. Uruchomiłam całą machinę, aby wyciągnąć go z tego bagna, ale ile stresu i zdrowia to kosztowało, to tylko my wiemy. Ale teraz jak najszybciej chcę o tym zapomnieć, więc zabieram Was do Nary na spacer po jednej z najładniejszych i bardzo starych świątyń buddyjskich.

W Narze świątyń jest bez liku, więc i czasu trzeba mieć sporo i kondycji do maszerowania jeszcze więcej. A decyzję, co zwiedzać, podjąć trudno. Zwykle nie odwiedza się miejsc tych ulokowanych dalej, gdzie dojazd może być skomplikowany, a szkoda, bo tam zwykle turystów jest tam relatywnie mniej. A może to kwestia pory? Mowa tu o świątyni Hōryūji ulokowanej z dala centrum Nary, bo w niewielkim miasteczku Ikaruga. Powstała w czasach ery Asuka. Przekazy wskazują rok 607 za datę jej założenia. Jest to jedna z najstarszych i najbardziej cennych świątyń buddyjskich, gdzie 4 budynki kompleksu przetrwały w nienaruszonym stanie do dzisiaj, oznacza to, że liczą sobie aż 1300 lat i stanowią najstarsze drewniane budowle na Ziemi. Między innymi to było podstawą do wpisania świątyni Hōryūji na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO w roku 1993.

Fundatorem był niejaki książę Shōtoku 聖徳太子 (obraz po lewej). Należał do grona reformatorów przełomu VI/VII wieku, kiedy to buddyzm stanowił narzędzie do umocnienia władzy. Nie ma jasnych dowodów na rzeczywistą wielkość jego osiągnięć, ale tak przedstawia go historia - jako bohatera, który postawił na patriotyzm i siłę. Szczególnie kontrastowało to z polityką prowadzoną nawet do kilkuset lat wstecz, kiedy to Japonia w oczach cesarskich Chin była jedynie państwem Wa - państwem barbarzyńców. 
Bohater ów ma na koncie założenie 46 świątyń buddyjskich w tym i Hōryūji. Uznawano go za osobę, która potrafi wysłuchać 10 osób jednocześnie. Okazuje się jednak, że nie jest w stanie poradzić sobie z Kyōto Shinbun, czyli gazetą codzienną wydawaną w Kioto - jest tak wspaniała i obfita w informacje, że nawet wielki Shōtoku nie jest w stanie przetrawić natłoku informacji:
Kompleks Hōryūji obrósł w różne legendy i domysły na jej temat. Jedni badacze twierdzą, że ma wiele wspólnego z architekturą haniwa, inni doszukują się wpływów koreańskich. Niezależnie, za którą opcją się opowiadać, część kompleksu została bezpowrotnie strawiona przez pożar z 670 r. i nigdy nie odtworzona. Z obecnych części budynków, czyli łącznie 45 budynków zostało podzielonych na dwie częścizachodnią (西院 - czyt. sai in) i wschodnią (東院 - czyt. tō in). 

Wchodzimy przez Bramę Południową 南大門 [czyt. nandaimon] na teren świątyni wschodniej, Brama po raz ostatni była odnawiana w okresie Muromachi w roku 1438:


Za bramą główną znajduje się Brama Środkowa, od której odchodzą zadaszone korytarze zbudowane z drewnianych filarów.
 
Świątynię ochraniają wojownicy nio, którzy oprócz otwartych i zamkniętych ust, mają też różne kolory. Ten z otwartymi ustami jest czerwony, co symbolizuje światło, drugi - z zamkniętymi ustami - jest czarny, co symbolizuje ciemność. Rzeźby wzniesiono w roku 711, a odnowione zostały w latach 70. XX wieku. A co najważniejsze - nie są zakryte, tak jak w przypadku Todaiji (o której możecie przeczytać tutaj - klik).
Czerwony...
....i czarny:

Po przejściu przez bramę przed oczami roztacza się piękny widok... A najcudowniejsze jest to, że praktycznie nie ma nikogo. Pojedyncze osoby. Ciekawe, czym to było spowodowane? Budynki UNESCO są zwykle oblegane, a tu proszę - cisza, spokój, niemal jak na filmach podróżniczych.


Po prawej pięciostopniowa pagoda, która była wybudowana już w 607 r., liczy sobie aż 31,5 metry wysokości (w innych źródłach znalazłam 32 i 33 metry). Nazywa się Gojū no Tō i skrywa w sobie wiele cennych skarbów, jak gliniane rzeźby, które prezentują codzienne życie mnichów buddyjskich z tamtych czasów. 
Po lewej stronie znajduje się  Złoty Pawilonzwany Kondō, gdzie można obejrzeć z jednymi z najcenniejszymi dla japońskiej kultury brązowymi i drewnianymi rzeźbami z okresu Asuka. Schowane są za kratą, więc nie można się zbyt dobrze im przyjrzeć, a przy okazji pod żadnym pozorem nie wolno tam robić żadnych zdjęć. Można też podziwiać malowidła ścienne, które niestety zostały uszkodzone w czasie pożaru z 1949 roku.
Pawilon od frontu:
Za pagodą i Złotym Pawilonem znajduje się Wielki Pawilon Nauki, który po japońsku nazywa się Daikōdō. W środku można przyjrzeć się figurom sprzed 1000 lat. Również i ten budynek nie miał wiele szczęścia, bo został zniszczony na skutek uderzenia pioruna w roku 925. Odbudowano go dopiero w 990 roku.


W jednym z pawilonów znajduje się brązowy posąg Buddy Amidy. Jest bardzo święta i stara, więc nie powinno się jej robić zdjęć. Oprócz nas przy rzeźbach znajdowała się rodzina japońska (mama, tata i dzieci). Mama nagrywała to na kamerę. Ojciec zaczął się przy ludziach i dzieciach na nią wydzierać, że co ona sobie wyobraża, co to ma znaczyć, czy nie umie prostych zasad przestrzegać. Potraktował swoją żonę zupełnie bez szacunku. To mnie bardzo zdenerwowało, pana Sól również. Stąd i bez słów zawarliśmy porozumienie. "Jak myślisz taki kadr będzie lepszy, czy taki?" "Chyba taki będzie odpowiedni", "no to robię - ichi, ni, san!" Bezczelny gbur, który myślał, że jest panem wszechświata, zdziwił się tak bardzo, że nic już więcej nie powiedział do swojej żony. A oto i efekt, po lewej widać owy "zakaz".


Na terenie znajdują się różne święte artefakty. Na przykład sosna, która nic sobie nie robi z praw natury i rośnie do dołu:
I kamień życzeń:

A to okolica:

W Internecie:
Oficjalna strona świątyni (również angielska wersja językowa): http://www.horyuji.or.jp/ 
Trochę o buddyjskich rzeźbach w Japonii: http://www.onmarkproductions.com/html/asuka-art.html#shakaTRINITY


Informacje praktyczne:
Cena:
1000¥ osoba dorosła
Godziny otwarcia:
od 22 lutego do 3 listopada w godzinach: 8:00-17:00
od 4 listopada do 21 lutego w godzinach: 8:00-16:30

Jak dojechać:

Adres: 奈良県生駒郡斑鳩町法隆寺山内1の1

Jest kilka opcji, ale ta jest sprawdzona przez nas:
Dworzec JR Hōryūji (JR法隆寺駅), stamtąd 20 min. piechotą, jeśli ktoś nie chce spacerować po nieznanych terenach, może wsiąść w autobus z napisem 法隆寺門前, czyli "naprzeciwko wejścia" i tam też wysiadamy (nie sposób nie zauważyć).

Łupieżcza wyprawa po książki i Pie Books

$
0
0
Jedną z niewielu pozytywnych rzeczy, jakie się wydarzyły ostatnio to nowa dostawa książek do Taniej Książki w Feniksie we Wrocławiu. I co najdziwniejsze - były cztery książki dotyczące Japonii w tym dwie z nich japońskojęzyczne! Mimo deficytu i wyliczaniu co do grosza, musiałam je kupić niezależnie od sytuacji, przede wszystkim dlatego że dotyczyły mojej ulubionej dziedziny czyli grafiki i designu. Przy okazji podłoga, która jeszcze Gierka pamięta, bo my wynajmujemy komunistyczny skansen.

Pierwsza książka to japońskojęzyczna Music Graphics, wydana w Tokio przez Pie Books w roku 2006. Prezentuje ona projekty graficzne dla znanych i popularnych piosenkarzy i zespołów - przynajmniej pan Sól rozpoznał połowę, bo ja żadnego. Nie przeszkadza mi to jednak, bo najbardziej interesują mnie grafiki okładek płyt, plakatów zapowiadające koncerty, różnego rodzaju gadżetów autorskie jak np. kalendarzy, breloczków itp.

Oto kilka stron:

Druga książka również ukazała się nakładem Pie Books i jest najlepszym trofeum z tej łupieżczej wyprawy. Zawiera dokładnie wszystko, czym się interesuję - współczesny design codziennych, używanych codziennie produktów znanych marek. Jeśli istnieje jakieś odwołanie do tradycji, z której graficy czerpali pomysły, jest ono wyszczególnione. A przy okazji autorzy dokonali świetnego wyboru. Tę książkę po prostu chce się cały czas oglądać. Wydaje mi się, że wybrałam mało reprezentatywne strony, ale inaczej musiałam zaprezentować wszystkie. Ta książka jest zdecydowanie warta zakupienia, jeśli kogoś interesuje współczesny design produktów.



Trzecią książką jest Japanese Paintings in the Ashmolean Museum Oxford, choć wydrukowana w Singapurze. Dzieła sztuki - malarstwo sumi-e, drzeworyty i inne ułożone są chronologicznie i pogrupowane autorami. Po jednej stronie mamy notę o autorze oraz opis danego obrazu, na drugiej mamy obraz. Jest to dosyć spora i ciężka księga opatrzona wielkim wstępem na temat japońskiego dziedzictwa kulturalnego i zbiorów oksfordzkiego muzeum.

Ostatnią książką jest książka autorstwa Sarah Londsdale pt. Japanese style i omawia poszczególne aspekty codziennego życia Japończyków takie jak: architekturę, wnętrza, kuchnię, modę, technologię, samochody itp. Są w niej nawet warte uwagi zdjęcia, ale pojawiają się błędy merytoryczne np. na zdjęciu widnieje zupa suimono, a podpis informuje, że to zupa miso. Można sobie poczytać trochę o słynnym w latach 90' tamagochi, rodzajach piwa, ciasteczkach, maszynkach do gotowania ryżu, matach tatami i innych.


Wracając jednak do Pie Books. W moim odczuciu jest to jedno z tych wydawnictw albumowych, któremu warto przyjrzeć się z bliska. Przede wszystkim dlatego, że każdy znajdzie coś dla siebie i fani tradycyjnych sztuk i fani pop kultury... Co można zauważyć od razu po wejściu na stronę:
http://www.piebooks.com/.
 
A wszystkie książki poświęcone są sztuce, projektowaniu graficznemu i designowi. Do każdej książki można wirtualnie zajrzeć do środka i zobaczyć, czy aby na pewno to jest właśnie to, czego szukamy. Książki można zamówić przez Internet. Mnie się akurat udało kupić we Wrocławiu w małej księgarence z przecenami... Za całość zapłaciłam 90 zł, oczywiście z rabatem "stałego klienta", bo wszyscy mnie już tam znają.

Kilka słów wyjaśnienia + przeprosiny za niepisanie

$
0
0
Wiem, że nie muszę się tłumaczyć, ale dostałam sporo e-maili przez czas mojej nieobecności. Nie odpowiadałam na komentarze i w ogóle nie zaglądałam na bloga. 

Niestety ostatnio nie miałam nawet siły patrzeć w ekran monitora... Wrzesień był bardzo stresujący i z utęsknieniem czekam na urlop z kilku powodów - raz, że urlop, a dwa - wreszcie zobaczę małą dzidzię, której to Pan Sól stał się wujkiem w maju tego roku. Będzie miała już półroczku i na pewno ucieszy się na widok swojej białej cioci, bo ma dla niej sporo prezentów.

Przez ostatnie zawirowania z wizą Pana Sól, która powinna być dawno temu zrobiona, ale nie jest, było naprawdę nerwowo w domu. I najprawdopodobniej do wyjazdu dokumentów nie będzie. Żałuję, że nie zajęłam się tym sama, bo jak się okazuje liczenie tylko na siebie jest podstawą, a nikomu nie można ufać. Dopiero gdy ja wykonałam telefon i wybłagałam urzędnika, żeby zajął się teczką Pana Sól nieco szybciej - decyzja o jego "osiedleniu się na czas określony" została podpisana i wysłana do Warszawy. Pojawił się jednak kolejny problem - Pan Sól jest obecnie nie ma karty pobytu, więc jak wpuszczą go na lotnisku do strefy Shengen? Trochę nas strach obleciał, ale po kolejnych telefonach i wizytach w Urzędzie udało się wyprosić pieczątkę do paszportu, że proces wizowy jest "w toku". Później naszły nas kolejne wątpliwości - przecież pieczątka jest po polsku, a lądować będziemy we Frankfurcie, to co niemiecką straż graniczną obchodzą polskie pieczątki? Zadzwoniłam do Urzędu, ale pan skierował mnie do Urzędu Straży Granicznej. Zadzwoniłam i po kilku przełączeniach uzyskałam odpowiedź na moje pytanie. Pan Sól wjedzie jako turysta, bo choć karty pobytu nie będzie mieć, to Urząd Wojewódzki przekazał już informację o jego decyzji (na moją prośbę) do systemu, a to umożliwi mu na granicy niemieckiej wjazd i nie powinno być problemu. Pani zaznaczyła NIE POWINNO. Gdyby jednak coś się miało wydarzyć, muszę z lotniska zadzwonić do polskiego Urzędu Straży Granicznej, tudzież do Ambasady Japonii z prośbą o pomoc. Brzmi skomplikowanie i co gorsza - jest skomplikowane. 

Drugą sprawą, która uniemożliwiała mi pisanie, była moja praca. Jedna z koleżanek trafiła na 3 tyg. do szpitala. Druga była na wyjeździe służbowym. Ja - zielony żółtodziób - zostałam sama ze wszystkim. Z najbardziej odpowiedzialnymi sprawami i obowiązkami bez kompletnego pojęcia, jak się je załatwia. Przychodząc do domu też musiałam pracować, bo inaczej byłaby katastrofa. Potem doszły "porządki" w papierach i kolejna praca po godzinach. A gdy koleżanka wróciła ze szpitala - powrót do moich obowiązków, które leżały przez to wszystko odłogiem, był dopiero katastrofą. Mam zamknąć wydawnictwo, a za 2 tyg. mam samolot do Japonii... I sama nie wiem, czy mam się cieszyć. 

Raz na jakiś czas zdarza się coś takiego, a wtedy nie ma się ani weny, ani ochoty, żeby pisać coś sensownego na blogu.Także przez ten miesiąc nie śledziłam niczego, co byłoby związane z Japonią i muszę stopniowo powrócić do mojego dawnego rytmu i nadrobić straty - również w komentarzach. 

W związku z tym od jutra postaram się coś zamieścić, żeby można było poczytać i pooglądać.
Viewing all 165 articles
Browse latest View live